Część 1.
Kto cię dyma, mój mospanie?
Rząd czy kler? Oto jest pytanie.
Bystry fajfus, cwana sztuka,
niech nie szepce ci do ucha —
wyłącz szczujnię, siądź wygodnie
i spokojnie se posłuchaj.
Było to lat wiele temu,
kiedy jeszcze tu, na ziemi,
lasy rosły niezmierzone,
ludzką stopą nie schodzone.
Tu nad Wisłą, tam w ruczaju,
w sielskim, zieloniutkim raju,
żyły sobie stare ludy:
neandertal, pikantropek.
Żył tam także jeden chłopek.
Nie był duży, nie był mężny,
ale za to mózg miał prężny.
Homo sapiens. Zwał się Zbuk.
On wymyślił pierwszy łuk.
On to pierwszy ogień skrzesał.
Lud go kochał, był na fali —
wszyscy Zbuka się słuchali.
Wszak kto ogień krzesać umie,
kto najlepszą bronią włada,
ten nie musi bać się zimy,
ani zwierza, ni sąsiada.
Minął miesiąc, potem drugi.
Dzionek już się zrobił długi,
a Zbukowi zapachniały
innych ludów żyzne ziemie:
ich zielone, piękne lasy
i co ważne było także, ich mamucich skór zapasy.
Druga sprawa i dylemat,
który głowę jego dręczy i jak zadra w tyłku męczy...
Jak tu status quo utrzymać?Jak tu nie dać się wydymać?
Zdobyć władzę to rzecz inna,
lecz utrzymać — to już bida.
Łaska ludu tak jest zmienna,
nieuchwytna, bezimienna,
że gdy tylko ranek wstanie
już ktoś inny na firmament
w brudnych gaciach się dostanie.
Nie! On na to nie pozwoli,
nikt się tutaj nie wpierdoli.
Zrobił sobie w mózgu burzę,
plan swój na wołowej skórze spisał,
zebrał wszystkich ludzi w krąg,
kije wcisnął im do rąk
I powiada;
Tam w ruczaju jest wasz wróg
I choć zwykły z niego tłuk,
to myśliwy znakomity,
może dymać wam kobity,
może ogień wasz wygasić,
wodę z Wisły wam wypije!
No, no dalej bierzcie kije!
Lud markotny nie chce słuchać:
„Po cóż nam się z miejsca ruchać?
Po co wojny? Po co waśnie?
Gdy Zbuk tylko kijem trzaśnie”.
Powstał Jupek:
Zbuku drogi, nie podjudzaj!
Wszak to ludy są spokojne,
po co z nimi iść na wojnę?
Woj w podbrzusze się podrapał,
Hunio kilka pcheł nałapał.
Tak powoli, oklapnięci,
pozbawieni wszelkiej chęci,
do szałasów leźć zaczęli,
snu chcąc zaznać przy niedzieli.
Lecz Zbuk nie śpi, kombinuje,
jak by tu was dymnąć, luje.
Jakaż tu się bajka nada
by pozostać królem stada?
Widzi Hunia — darmozjada.
I na świetny koncept wpada:
Huniu drogi — mu powiada —
musisz zostać mym heroldem,
byś ogłaszał wszem i wobec,
jakież krzywdy cię spotkały,
gdyś to rankiem wszedł na skały
i jak ciebie, niebożątko,
pikantropy wydymały.
Hunio blady, wylękniały,
palcem sprawdza, głową kiwa
Odbyt przecie mam wciąż cały...
Hunio, tutaj walka!
Nam potrzeba dobyć pały!
Walka? O co? O te o rybie ości, co tu z rzeki czasem spłyną?
Nie do diaska! Żadne marne rybie ości!
A o wielkie pola, włości i mamucie góry kości
Jako gwiazdy te na niebie!
Cała dola jest dla ciebie
Dobra wchodzę, a co z Wojem?
On ma przecie dzieci troje…
Woja weźmiem też do spółki.
Wykukały mi jaskółki, że Woj czasem grzyby bierze?
Ta, ale tylko gdy na leże pójdzie, toć to wtedy…
Czasem weźnie dwa od biedy…
Nic się nie bój.
Inna sprawa jest tu grana. Będzie robił za szamana!
Wszak ktoś musi głupie owce wyprowadzić na manowce.
Lud inaczej nie posłucha, nie nadstawi swego ucha
ale jak mu szaman powie, że na wierzbie rosną gruchy,
to na wszystkie inne słowa, pozostanie zawsze głuchy.
A któż w mocy to utrzyma? Wszak starszyzna z Jupkiem trzyma...
Z kilku kmiotków wiec złożymy i na zawdy ustalimy;
Czyja ziemia, czyje lasy, czyje kości są mamucie.
Ale…przecie…
Nikt nie kiwnie palcem w bucie. Miskę gryki obiecamy,
kmiotkom świecidełek damy i już wszystkich w garści mamy!
Minął dzionek, potem drugi, no i jeszcze dzionków kilka,
a Woj, grzybów się nażarłszy, przywdział na łeb skórę wilka.
Do ogniska się przybliżył i do szeptu głos swój zniżył:
Przyjdzie z lasu, z lasu człek zdeptany i okrutnie przez złe moce prawie na śmierć zaciukany!
Któż to Swaróg, czyż go znamy? - Głosy się podniosły trwożne - Woj to jaki? Sławny junak? Takowego my nie znamy!
Jak nie znacie, sucze syny, toż to bóg jest nasz kochany!
Potruchlały niebożęta — rzecz to przecież niepojęta,
by nad Wisłę zejść raczyła ta istota z nieba wzięta.
Tak, zaprawdę wam powiadam — jego synem był sam Jadam!
Głowy tylko pospuszczali i zwieracze zaciskali,
bo ze strachu baraneczki już się prawie posikali. Wtedy Hunio
zadyszany wylazł z lasu rozchełstany!
Śmierć miał w oczach, wzrok miał mętny,
portki mu na tyłku pękły...
Na kolana się powalił, łbem o ziemię srodze walił
I tak krzyczał;
Nie, nie wierzę…
Gdy w obronie nie staniemy i Swaroga nie wezwiemy,to do rana, moi mili, już na pewno nie żyjemy.
Pomsty! - wołał - Pomsty trzeba!
Neandertal mnie wyjebał!
Zabrał buty, zabrał dzidę,
w zamian w odbyt wsadził pydę.
Hankę zdusił, psa pogrzebał,
szałas mój na targu sprzedał!
I powiedział…i powiedział...